25 grudnia 2014

23 grudnia 2014

porankowy Adwent

Przygotowania do Bożego Narodzenia trwają, czwarta niedziela Adwentu za nami, do Wigilii zostały godziny. W wielu domach stoją wieńce adwentowe, dzieci i dorośli cieszyli się zaglądając co dzień do kalendarza adwentowego w poszukiwaniu słodyczy, motywującego cytatu czy zadania do wykonania. Nie inaczej było i u nas, choć w tym roku nasze adwentowe aktywności przybrały nieco inną formę niż dotychczas.

Mieliśmy już różne pomysły jeśli chodzi o wieniec adwentowy:

Adwent 2010         Adwent 2011          Adwent 2012 

W tym roku cztery świeczki wrzuciliśmy do lampionu i ustawiliśmy na zimowej serwetce.

Przez ostatnie lata nasz adwentowy kalendarz co noc odwiedzały elfy z Bieguna Północnego sprawdzając, czy Glorie są grzeczne. Elfy zostawiały małe co nieco, a w zeszłym roku odbierały też z kalendarza karteczki z zapisanymi dobrymi uczynkami, które dziewczynom udawało się zrobić. Dziewczyny dorosły, a elfy mają dużo roboty więc postanowiły nieco ułatwić sobie sprawę - poinformowały nas, że w tym roku dostarczą "z góry" zapas słodyczy na cały Adwent licząc, że Glorie potrafią być uczciwe i nie zjedzą wszystkiego od razu . Dzięki temu nasz kalendarz adwentowy mógł ulec radykalnej zmianie i zamiast wisieć na ścianie stanął na stoliku w korytarzu. Ów domek świąteczny kupiliśmy w zeszłym roku na Allegro - polska, ręczna robota, podejrzewamy, że z domowego warsztatu. Pięknie wykonane małe cudo za niewielkie pieniądze.



Ten rok jest jednak wyjątkowy, bo do naszych adwentowych tradycji dodaliśmy coś jeszcze. To coś to Drzewo Jessego.


Drzewo Jessego w całości, po powieszeniu wszystkich 25 ozdób.
Kto jest bliżej zapoznany ze sztuką sakralną i zna Biblię ten wie, że Drzewo Jessego, zwane też Różdżką Jessego, uznawane jest za swoiste drzewo genealogiczne Jezusa. Wyobrażenia artystyczne Drzewa można znaleźć na witrażach w Katedrze Notre Dame (jest to zarazem najstarsze przedstawienie Drzewa, pochodzi z XII wieku) czy w rzeźbach ołtarza Wita Stwosza w Krakowie.

W adwentowej tradycji dekorowania Drzewa Jessego nie chodzi jednak o tworzenie witrażu czy rzeźby. Adwentowe Drzewo Jessego polega na dekorowaniu gałązki wstawionej do wazonu. Na tej gałązce wiesza się każdego dnia Adwentu symbole prezentujące przodków Chrystusa. Jest to zatem nowy sposób na poznawanie Pisma Świętego, bo każdy symbol wiąże się z przeczytaniem odpowiedniego fragmentu z Biblii. 

Robiłam różne podejścia do Drzewa Jessego, ale dopiero w tym roku rodzinnie do niego dojrzeliśmy. Razem z Gloriami ulepiłyśmy z masy solnej figurki, które przez ostatnie cztery tygodnie wieszałyśmy na naszym wyobrażeniu adwentowej choinki (miałam wenę pewnego wieczora i szalałam z pędzlem, farbami akrylowymi i pozostałością po stłuczonej antyramie...). Nie wiązałam tego z głębokim wczytywaniem się w Biblię - na podstawie tego, co sama przeczytałam w Biblii przedstawiałam Gloriom postać czy wydarzenie, które dany symbol przedstawia. Na czytanie wersów i rozważania będą miały czas, a w tym roku zależało mi bardziej na tym, by dziewczyny zaciekawić opowieściami biblijnymi i pokazać inny sposób przeżywania Adwentu.

W sieci można znaleźć wiele różnych zestawów symboli do dekorowania Drzewa Jessego i szczerze mówiąc, ich dobór zależy chyba od upodobania właściciela Drzewa. My wybraliśmy przegląd opowieści biblijnych od stworzenia świata, przez Dawida i Goliata, po stajenkę Betlejemską. Zdecydowanie więcej propozycji zestawów jest na stronach anglojęzycznych, bo tradycja ta nie jest jeszcze dobrze znana w Polsce. Ciekawych odsyłam TUTAJTUTAJ i TUTAJ, albo i TUTAJ. W naszym domu tradycja ta dopiero raczkuje, ale mam wrażenie, że zadomowi się na dobre i w Adwent 2015 będzie już bardziej rozbudowana. Póki co cieszymy się widokiem świątecznego drzewka i czekamy, by powiesić na nim mały żłóbek.


22 grudnia 2014

Dziecko na Warsztat 4 - Ameryka Południowa

Dziecko na Warsztat - odsłona czwarta: Ameryka Południowa
Temat przewodni:  święta/tradycje/zwyczaje


Wyprawa do Ameryki Południowej nie mogła lepiej wpasować się w nasz kalendarz. Tak jakoś wyszło, że "karty pracy" przygotowałam tuż po warsztacie afrykańskim. Miałam plan, który wydawał się idealny. Mimo to, w sobotę wieczorem, dzięki postowi Joanny na facebookowej stronie Dziecka na Warsztat, olśniło mnie, że warsztat ma zostać opublikowany 22 a nie 29 grudnia. Skąd ta pomyłka, nie potrafię powiedzieć. Naprawdę byłam przekonana, że warsztat publikujemy PO świętach. A tu... Cały tydzień w plecy! Cóż było robić, trzeba było zrealizować plan bez dwóch elementów, w tym jednego kulinarnego. Nic jednak straconego. Wymyśliłam, że ten jeden warsztat przepracujemy w dwóch częściach - pierwsza, główna zostanie opublikowana 22 grudnia. Część bonusowa - kilka dni później, gdy uda nam się kupić to, czego potrzebujemy, czyli babkę Panettone i będziemy mieli chwilę na popijanie czekolady i dłubanie pracy plastycznej. Przecież i tak w planach było poszerzenie warsztatu z Ameryki Południowej na Amerykę Łacińską, która obejmuje także Amerykę Środkową, czyli głównie Meksyk.

A zatem do dzieła. Ameryko Południowa, nadchodzimy!

Zadanie 1. Mapa
Zaczęłyśmy tradycyjnie, lokując Amerykę Południową na kuli ziemskiej i zdobywając informację na temat tego kontynentu. Poszerzyłyśmy w ten sposób nasz Atlas Świata o kolejną mapę.



Wyłożyłam Gloriom kilka książek, przyniosłam kredki, wręczyłam konturówkę polityczną kontynentu i... poszłam zrobić sobie kawę. Glorie w tym czasie miały wyszukać to, co je zainteresuje. Dowolność pełna. Efekt przerósł moje oczekiwania. Gdy po chwili wróciłam do pokoju, powitały mnie zapisane kartki pełne nazw geograficznych, a mapy były kolorowe. Kwiczały ze śmiechu czytając o Ziemi Ognistej, Patagonii, Pampie czy Przylądku Horn. Praca pochłonęła je bez reszty. Gdy skończyły wypisywanie i kolorowanie, ku ich uciesze wręczyłam im... laptopa i poprosiłam, by poszukały objaśnień do znalezionych nazw. Chylę czoła przed Paniami Wychowawczyniami - uczennice zdały egzamin z umiejętności obsługi komputera. Bez problemu wpisywały nazwy w wyszukiwarkę i odczytywały hasła. Dzięki temu poszerzyły słownik o "archipelag" czy "przylądek" a także "Quechua", czyli plemię indiańskie, do którego jeszcze wrócimy w bonusowej odsłonie warsztatów. Ponieważ młode po ojcu mają zamiłowanie do zwierząt, poznawanie Ameryki Południowej zaowocowało poznaniem nowych gatunków zwierząt: lisoszakali, mary czy fulic. Jak się okazało i nandu i kapibary nowością dla nich nie były...




Korzystając z bogactwa wiedzy w sieci, z zaciekawieniem oglądałyśmy filmy i zdjęcia pokazujące miejsce spotkania się dwóch oceanów (Przylądek Horn), czy dżunglę amazońską. Glorie chłonęły wiedzę i zaczynały dochodzić do ciekawych wniosków - chociażby do takiego, że skoro Ameryka Południowa znajduje się blisko równika, musi być tam bardzo gorąco. Albo do takiego, że skoro Ameryka Południowa znajduje się na innej półkuli niż Polska, w grudniu jest u nich pełnia lata.
- Mama, to jak u nich lepią bałwana? - zapytała Gloria Młodsza.
- Ty lepiej zapytaj, czy im się chce choinkę ubierać w taki upał - zawtórowała jej Młodsza, a ja w duchu pomyślałam, że właśnie odniosłam sukces, bo w ten oto sposób warsztat "robi się sam"

Zadanie 2. Krzyżówka i poncho nie tylko w haśle
Postanowiłam poddać młode jeszcze jednej próbie - wręczyłam im krzyżówkę, którą znalazłam na stronie Fundacji Edukacji Międzykulturowej. Młode miały do dyspozycji komputer, książki i własne głowy (tak dla przypomnienia, Starsza ma prawie 8 lat, młodsza 6,5). Kwadrans później, przybiegły ucieszone, że mają rozwiązanie: PONCHO! Jednym z haseł krzyżówki były hafty. Młode wymyśliły więc, że przygotują haftowane poncho - coś czuję, że projektowanie ubioru będzie elementem łączącym nasze warsztaty...

poncho haftowane haftem łańcuszkowym
Zadanie 3. Podróż do Peru
Celem naszej podróży było Peru. Kraj andyjski nad Oceanem Spokojnym, miejsce pochodzenia... Misia Paddingtona! Jedna z teorii głosi, że nazwa Peru wywodzi się od imienia indiańskiego wodza Beru, który zapytany przez hiszpańskich odkrywców o nazwę kraju, nie zrozumiał ich języka i podał swoje własne imię. Peru, choć położone bardzo daleko od nas, jest silnie związane z Polską. To właśnie w Peru istnieje do niedawna najwyżej położona na świecie (do wysokości 4749 m n.p.m.), linia kolejowa Lima-La Oroya-Cerro de Pasco, wybudowana przez polskiego inżyniera Ernesta Malinowskiego. Peru to także kraj, który posiada najwięcej kaplic, klasztorów oraz świętych miejsc w Ameryce Południowej (źródło TUTAJ) - jest to więc wymarzone miejsce do snucia opowieści bożonarodzeniowej. 

Naszą przygodę w Peru zaczęłyśmy od poznania herbu i hymnu tego kraju. Odbyłyśmy też wędrówkę na Machu Pichu (co wzbudziło duże zainteresowanie kulturą inkaską, o której w bonusowej odsłonie warsztatu). Przyglądałyśmy się też obrazom Jose Sabogala poznając tym samym prąd w kulturze południowoamerykańskiej jakim jest indygenizm.

Zadanie 4. Boże Narodzenie w Peru
Praktycznie w każdej wzmiance o świętach w Peru pojawia się informacja, że Boże Narodzenie może tam być obchodzone bez choinki, ale koniecznie z szopką. I to nie byle jaką szopką! Przy żłóbku stoją bowiem i lamy i świnki morskie, a Józef i Maryja ubrani są w tradycyjne, kolorowe stroje. Co ważne, peruwiańskie szopki umiejscowione są w grocie skalnej.
W naszym domu nie było nigdy tradycji budowania szopki. Dopiero w tym roku, dzięki temu, że Gloria Młodsza rozpoczęła naukę w szkole podstawowej w klasie o profilu plastycznym, praktycznie większość grudnia minęła nam na myśleniu o szopce, dopingowaniu i koordynowaniu pracami artystów w czasie jej budowy. Klasa Glorii Młodszej brała bowiem udział w konkursie Żłóbek Wielkopolski. I wiecie co? Tak im świetnie poszło, że ich praca wystawiona jest w Muzeum Etnograficznym w Poznaniu. W ramach naszego warsztatu wybraliśmy się więc na wycieczkę oglądać szopki!








Nieskromnie powiem, że jedna z szopek w tej oszklonej gablocie jest nasza - pomysł mój, wykonanie klasa Glorii Młodszej ze wspomaganiem rodzicielskim (tylko w kwestii budynku, bo reszta to praca własna dzieci).

Więcej na temat wystawy Żłóbek Wielkopolski 2014 TUTAJ Wystawa czynna jest do 25 stycznia 2015. A gdy już będziecie w Muzeum, zajrzyjcie na wystawę na I piętrze - Mówią Rzeczy... Boska! Pisze się o niej osobny post.

Świąteczne zwyczaje w Peru związane są także z zajadaniem ciasta Panettone, popijaniem gorącej czekolady, tańcem, śpiewem i odwiedzinami sąsiedzkimi. To właśnie ten element nie zgrał nam się w czasie z warsztatem - mieliśmy go wykonać w czasie obchodów bożonarodzeniowych w domu. Jak nam poszło, przeczytacie niedługo.

Glorie zainteresowała także poniższa wzmianka znaleziona na jednym z portali internetowych - spróbujcie zgadnąć, dlaczego chciałyby mieszkać w Peru?
"Nie przywiązujemy wagi do przygotowań kulinarnych, ważniejsze jest rodzinne spotkanie, rozmowa przy stole. (...) W Peru nie świętuje się drugiego dnia Bożego Narodzenia. W tym dniu większość wyjeżdża nad morze. Bo jest to jednocześnie początek wakacji, które trwają aż do marca" (źródło TUTAJ)
Zadanie 5. Rozbudzanie ciekawości
Nasza przygoda z Ameryką Południową trwa. Dziewczyny z zainteresowaniem wyłapują wszelakie wzmianki na jej temat. Na czasie były więc wiadomości światowe - link do tęczy w Chile TUTAJ, a do bezprecedensowego orzeczenia sądowego w sprawie orangutana w zoo w Buenos Aires TUTAJ.
A w oczekiwaniu na kolejne odsłony naszej południowoamerykańskiej wędrówki zapraszamy do odwiedzenia innych blogów. W podróż do Ameryki Południowej zapraszają Was także inne uczestniczki projektu Dziecko na Warsztat - w grudniu w nieco innym składzie niż wcześniej. Klik w link pod obrazkiem zatem i ¡Buen viaje! Do niedługo!


13 grudnia 2014

O panice, która z plotki się wzięła...

Kto w piątek 5 grudnia 2014 roku miał kontakt z mediami ten pewnie słyszał, że nad Polską miała pojawić się radioaktywna chmura. Taka wielka, skrajnie niebezpieczna, prosto z Ukrainy. Taka chmura, którą przyrównano do chmury po awarii w Czarnobylu w 1986 i w Fukushimie w 2011. Chmura, która była pokłosiem awarii w Zaporożu - awarii, która rzeczywiście miała miejsce kilka dni wcześniej, ale ponoć nie była groźna. Ta właśnie chmura miała nadejść po godzinie 12:00 5 grudnia 2014 i mieć katastrofalne skutki. I co dziwne, chmura ta miała zagrażać przede wszystkim naszemu miastu...

Wyobraźcie sobie ludzi, którzy pamiętają Czarnobyl. Ludzi, którzy dowiedzieli się o katastrofie z opóźnieniem. Ludzi, którzy hurtowo podawali płyn Lugola dzieciom w obawie przed skutkami wybuchu w reaktorze...

Trzydzieści lat później to właśnie te dzieci - takie mam przynajmniej wrażenie - przyczyniły się do powstania kolejnej paniki. Te dzieci, które są już rodzicami, zaczęły wydzwaniać w panice do szkół oczekując podjęcia natychmiastowych działań zabezpieczających (na marginesie, przecież ściany budynku szkolnego przed promieniowaniem nas nie uchronią...). Dyrektorzy szkół zakazali wyjścia na boiska w czasie przerw, odwołali wycieczki, kazali zamykać okna i nie otwierać do odwołania. Dzieci wygłupione pytały: ale co się dzieje? Nauczyciele wymyślali na poczekaniu bajkę o złej pogodzie, o pyłach z komina, bo piece się rozgrzewają... Wszystko po to, by nie denerwować dzieci, które przecież i tak nie zrozumieją... Ale rodzice nie dali za wygraną. Wysłali dzieciom sms-y. Że nie wolno im wyjść z budynku, że mają czekać w świetlicy aż zostaną odebrane (nawet te z 5 i 6 klasy), że mają bezwzględnie słuchać poleceń nauczycieli (sic!). Szkołom zdenerwowanie się udzieliło. Córka znajomej nie została wydana dziadkowi, który zazwyczaj odbierał ją w piątki ze szkoły - dzwoniono do mamy, czy potwierdza, że dziadek ma młodą odebrać po 12:00 ze szkoły i iść do domu wdychając radioaktywne opary... Uczniowie podłapali, że dzieje się coś złego i zaczęli dopytywać. A "świadomi" rodzice zaczęli informować, że to drugi Czarnobyl, że jadą po płyn Lugola, że od tej chmury można zachorować na nowotwory. Dzieciaki podłapały jeszcze bardziej. Ci bardziej wrażliwi zaczęli płakać, pytając czy umrą. Ci bardziej oporni zaczęli bawić się w zabawę "jesteś napromieniowany - zmieniasz się w potwora".

Dreszczyku emocji dodała pogoda za oknem, która była mglista dając poczucie zadymienia i pobudzała wyobraźnię spanikowanych ludzi. Nawet internet nie pomógł. TVN24 milczało jak zaklęte - czemu się jednak dziwić, przecież po Czarnobylu też nie było informacji... Stacje zagraniczne - cisza... Tylko Fakt odważył się napisać artykuł, że to drugi Czarnobyl - co ciekawe, kilka godzin później na próżno szukać linku w sieci... Strona Państwowej Agencji Atomistyki (PAA) jak na złość się nie uruchomiała - oczywiste, zatajają informacje... A do tego na granicy polsko-ukraińskiej od czasu "awarii" nie pojawiły się ptaki...

W ten sposób sytuacja się nakręciła. I nie pomogło dementi PAA, nie pomogły artykuły i informacje w mediach, że to nie jest prawda, że nic się nie dzieje. Ludzie wiedzieli swoje.

Szkoda mi w tym wszystkim tylko dzieci. Bo mało kto wykorzystał tą sytuację tak, by nauczyć je jak zachować się w sytuacji zagrożenia. Mało kto wytłumaczył, czym jest reaktor atomowy i czym jest chmura radioaktywna. Mało kto (i mówię tu głównie o pracownikach szkół) potraktował całą sytuację jak próby alarm. Wyszła nam z tego zbiorowa histeria. A dzieci nauczyły się tylko tyle, że media kłamią, władza jest do bani, Polska jest do d... bo nie ma zapasu płynu Lugola, a Ukraina (i Rosja, bo przecież za wszystkim stał Putin, prawda?) jest dla nas zagrożeniem...

Jak kto chce poczytać coś więcej o tej zbiorowej paranoi - polecam też zapoznanie się z komentarzami! - klik np. tutaj

A tak w ogóle, to jakoś tak wyszło, że tekst publikuję 13 grudnia...

źródło: oficjalna strona FB Marka Michalaka, Rzecznika Praw Dziecka RP

4 grudnia 2014

Księga Ludensona

Są takie książki, które człowiek czyta niezależnie od miejsca i czasu, bo są tak wciągające, że oderwać się nie może. Czyta więc w autobusie, w kawiarni, czekając w kolejce na poczcie albo na przystanku. Nasza niedawna wyprawa do biblioteki zaowocowała zdobyciem takiej właśnie książki. Przypadkiem. Poszłyśmy po kolejny tom uwielbianej przez nas Ingeborg, świni z obwisłym brzuchem (sic! notka się pisze). Już miałyśmy wychodzić z biblioteki, ale jak to zwykle bywa, zagadałyśmy się z panią bibliotekarką. Od słowa do słowa, pani nagle rzecz tak:
- A czytałyście kobiety Księgę Ludensona?
- Nie kojarzę - rzekła Gloria Starsza, a Młodsza pokiwała znacząco głową.
- No to koniecznie musicie przeczytać! Właśnie wróciła na półkę - i pani bibliotekarką ruszyła w stronę regału. Wyjęła z niego małą, czerwoną książeczkę w twardej oprawie, na okładce której widniało sześć głów, w tym jednak dość włochata. - Cudowna książka łącząca skandynawskie mity z polską scenerią. Spodoba się wam!

Jeśli chodzi o mitologię skandynawską to w naszym domu specem od tego jest Ślubny. Olbrzymy, Odyn, Freja, Asgard, trole - to pojęcia, które nie są obce Ślubnemu i Glorie o tym wiedzą. Postanowiłyśmy więc spróbować - nawet za cenę opowieści o Ingeborg, świni z obwisłym brzuchem. Szczególnie, że tytuł się nam spodobał - Księga Ludensona... Brzmi tajemniczo, prawda? Jesteśmy aktualnie na 15 rozdziale. Niech to wam trochę nakreśli sytuację. Nie znamy zakończenia, ale już polecamy, bo książka jest magiczna! 274 strony autorstwa Zofii Staneckiej z ilustracjami Marianny Oklejak, które zaczynają się tak:

Jesienią 1806 roku nad Olandią przetoczył się sztorm. Morze uderzało z hukiem o brzeg, latarnie morskie gasły, statki gubiły drogę, a wiatr zawodził i niósł ze sobą zniszczenie. Wdarł się do zamku Bornholm, gdzie jedną iskrę rozniecił w pożar, który strawił wszystko. Powyrywał skrzydła wiatrakom i porozrzucał je po całej wyspie razem z gruzem z wypalonego zamku. W Lesie Trolli drzewa pod jego uderzeniami gięły się do samej ziemi, a odarte z mchu głazy toczyły się pomiędzy pniami jak gigantyczne kulki do gry. 
Stanecka Z. (2013). Księga Ludensona. Wilga. Grupa Wydawnicza Foksal, s. 7

Akcja toczy się kilkutorowo. Mamy rodzinę Osmołowskich - czworo dzieci, mama i pluszowy piesek - która spędza wakacje w Jastrzębiej Górze w pensjonacie "Jaskółka". Mamy Mariannę Gosz, która na czas wakacji opiekuje się biblioteką w tejże Jastrzębiej Górze. Mamy Stefana Jetteckiego, zbira, dyrektora objazdowego cyrku, który przewija nam się przez książkę w brudnym, białym garniturze. Mamy wreszcie Ludensona... Trolla, który czeka na swoją mamę... I mamy pluszowego pieska, który zgubił się w opuszczonym pokoju...

Póki co przez książkę przewija się zagadka, groza, upalna pogoda, skrzypiąca podłoga i tajemnica. Jettecki w brudnym garniturze czai się wśród mirabelek, Mania idzie odzyskać pieska mając w kieszeni kanapkę z pasztetem, Marianna śpi sama w obcym łóżku (sic!) w piżamie w rozbrykane owieczki (sic!), a Ludenson zastanawia się, jak długo można cierpliwie czekać na mamę i doskwiera mu głód. Najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że każdy z bohaterów jest już powiązany z tytułową Księgą Ludensona - Mania pożyczyła ją z biblioteki od Marianny, Jettecki chce ją dostać, mama Ludensona wyruszyła z nią w nieznane, a pozostałe dzieciaki ją przeklinają, bo nie da się jej otworzyć.

Bardzo pozytywne opinie na temat książki można znaleźć TU i TU i TU. My z kolei polecamy ją już dziś, mimo że jeszcze jej nie skończyliśmy. Ale skoro sięgamy po nią nawet wtedy, gdy książek nie należy czytać (tzn. przy kolacji....) i młode przeżuwając kanapki słuchają z zaciekawieniem, co się dzieje... I skoro Ślubny woła z pokoju "czemu przerwałaś czytanie?"...

Jeśli i wy jesteście ciekawi przygód dzieciaków Osmołowskich, zajrzyjcie koniecznie na stronę tutaj - książka została pierwotnie opublikowana w odcinkach na stronie przecienekikropka.pl , a następnie zmodyfikowana, uzupełniona i zilustrowana pracami Marianny Oklejak i wydana przez wydawnictwo Wilga.

Porankowa Rodzina zdecydowanie przybija porankową łapkę i szczerze poleca!

26 listopada 2014

Dziecko na Warsztat 3 afterparty


Tradycją już jest, że po publikacji postu w ramach warsztatów projektowych, linkuję do tych blogów, które w jakiś sposób zapadły mi w pamięć.

Afrykańskie klimaty zagościły na wielu blogach, które zgłosiły się do projektu. I po raz kolejny projekt pokazał, jak pięknie jeden temat można ująć na wiele sposobów. Pokazał też, że mimo dzielących kilometrów, pewne rzeczy łączą dzieciaki - znakiem naszych czasów jest więc książka "Afryka Kazika" oraz mapy Mizielińskich (tu przyznaję, że własnych map nie mamy, ale "Afrykę Kazika" mamy za to z autografem).

Pewne rzeczy jednak wyróżniały niektóre wpisy. I tak:
  • w matkopolkowie rozmawiali o pięknie i o plemieniu Wodaabe i dzielili się cudownymi grami z Afryką w temacie,
  • o wzorach Korhogo i malunkach na materiale pisali sąsiedzi z Poznania, czyli my home and heart,
  • Dzieciaki w domu robiły genialnie proste ale i pomysłowe maski z rolek od papieru toaletowego,
  • a dzika jabłoń zaprosiła na przedstawienie w teatrze cieni o siostrach szamankach i wilczym pazurze,
  • kreatywnie w domu podrzuciło mi pomysł na pedagogiczne zabawy z maskami,
  • z kolei mama w domu podrzuciła pomysł na domowy papirus,
  • biesy dwa podrzuciły pomysł na labirynt przez kontynent
  • stacja autyzm, oprócz cudownej Afryki w słoiku, podrzuciła pomysł kinetycznego piasku,
  • naszej szkole domowej urzekła mnie tona pomysłów na ćwiczenie motoryki małej - plecionki, wydzieranki, nawlekanki...,
  • a w malarstwo autorstwa Tingatinga (!) wprowadziły mnie gadżetomama i chomikarnia.
Przekopać się przez te dziesiątki blogów jest trudną sztuką. A i dodać trzeba, że u niektórych warsztat listopadowy napotkał wyboistą drogę i został opublikowany z poślizgiem. Założę się, że znajdę jakiś blog, do którego nie dotarłam (albo dotarłam za wcześnie, jeszcze przez publikacją). Nie sugerujcie się więc moimi wytycznymi tylko sami klikajcie w linki i zerkajcie, co wymyśliły zwariowane matki i ich cudowne dzieciaki! A już w grudniu - Ameryka Południowa i tradycje świąteczne. 

24 listopada 2014

Dziecko na Warsztat 3 - Afryka

Pakujemy walizki, bierzemy paszporty i ruszamy dziś w ramach projektu Dziecko na Warsztat 
na Czarny Ląd! Gotowi?

Dziecko na Warsztat - odsłona trzecia: Afryka. 
Temat przewodni: rękodzieło/sztuka ludowa.


Zadanie 1. Etap przygotowawczy - Afryka jako kontynent

Nasz warsztat rozpoczęłyśmy w połowie listopada. Długo myślałam, jak go ugryźć i powiem szczerze, ostateczny kształt naszej podróży do Afryki jest dziełem przypadku. Poszukując informacji, przekopując się przez blogi, strony, portale trafiłam na "to coś", co stało się sednem naszego warsztatu. Ale o tym za chwilę.
Zaczęłam prosto: skoro wędrujemy do Afryki, trzeba poznać Afrykę. Wydrukowałam więc mapę. Moje myśli potoczyły się potem szybko: mapa - zbiór map - atlas! I tak oto warsztatem z Afryki rozpoczęłyśmy przygotowywanie naszego Atlasu Świata. Mam nadzieję, że w czerwcu będę mogła pochwalić się opasłym tomiskiem przygotowanym przez Glorie. Kto wie, co jeszcze oprócz map dołączymy do naszego atlasu!



W odpowiednim oznaczeniu naszej mapy Afryki pomogła nam książka Łukasza Wierzbickiego "Afryka Kazika" i dołączona do niej mapa.


Zadanie 2. Królestwo Złotego Tronu, Złote Wybrzeże czyli podróż do...

Tematem przewodnim listopadowego warsztatu było rękodzieło. Temat rzeka, a w połączeniu z Afryką, która mieni się bogactwem kultur, rzeka zamienia się w ocean. I tu przyznaję, że przygotowanie naszego warsztatu było nieco odwrócone. Poszukiwanie inspiracji zaczęłam bowiem od hasła "rękodzieło afrykańskie". Dr Google skierował mnie w otchłań wypełnioną maskami, koszykami, rzeźbionymi figurkami, biżuterią... Bardziej pomocny okazał się PINTEREST. To właśnie tam moje myśli skierowałam na ozdobne obręcze na szyję. "Młode zrobią obręcz, i co dalej?" - zapytałam samą siebie i z tą myślą w głowie dostrzegłam zdjęcie podpisane "kente cloth"... i tak trafiłam do  ... no właśnie, dokąd? Pozwólcie, że zanim odpowiem, podam kilka ciekawostek na temat kraju naszej podróży:

- kraj ten określany jest mianem "Afryki dla początkujących" - jedna bloggerka opisuje go tak: " Friendly, laid-back, hassle-free and affordable, varied and compact, microcosmic taste of Africa";
- kraj ten był kolonią brytyjską, która jako pierwsza odzyskała niepodległość w 1957 roku;
- ponieważ potęgą kraju jest złoto i kakao, za czasów kolonialnych znany był jako Złote Wybrzeże;
- dewizą tego kraju jest Wolność i Sprawiedliwość;
- w kraju tym mieszkają głównie ludzie niepalący papierosów - uznawany jest za jeden z najzdrowszych krajów świata;
- w kraju tym obowiązuje reguła prawej ręki - lewa ręka oznacza brak szacunku
"... obowiązuje „reguła prawej ręki”. Wszystko co dobre, o czym mówisz z szacunkiem, lubisz, chcesz wyrazić zgodę, chcesz wyrazić aprobatę, akceptujesz - wskazuj prawą ręką. Jeśli jesz - jedz tylko prawą ręką. Wskazując na swój dom - pokazuj prawą ręką. Witając się - używaj prawej ręki. Używając prawej ręki oznajmiasz rozmówcy, że szanujesz go.Jeśli więc chcesz komuś dać do zrozumienia, że masz go gdzieś - użyj ręki lewej. Lewa ręka służy jedynie do mycia się, jest uważana za rękę, powiedzmy, do brudnej roboty. Jeśli Ktoś jest leworęczny to ma problem, bo nie zwalnia go to z tych obowiązków. Może za to pisać lewą ręką i nie będzie to źle odczytywane." (źródło: tutaj)
- nazwa tego kraju w języku tubylców oznacza król-wojownik;
- dominującą grupą etniczną jest lud Akan - głównie plemię Aszanti, dla którego ogromne znaczenie ma Złoty Tron (legendę o Złotym Tronie można przeczytać tutaj - załącznik 2)
- mieszkańcy tego kraju uwielbiają się bawić - często organizowane są różnego typu fetyny, zabawy, święta, podczas których dużo się je.

Wiecie już, jaki kraj odwiedzamy? Przed Wami GHANA!





Zadanie 3. Adinkra

Wiecie już, że wylądowałyśmy z warsztatami w Ghanie. Wiecie też, że moją uwagę przykuło coś, co się zwie "kente cloth" - jest to charakterystyczna dla Ghany tkanina, z której wykonane są stroje możnych ludzi. Zgłębiając jednak informacje o kente, natrafiłam na coś nieco innego, co stało się sednem naszego warsztatu - ADINKRA.
"Strojem tradycyjnie używanym podczas uroczystości pogrzebowych była adinkra (pojawiła się w kraju Aszanti około 200 lat temu), czyli duże, prostokątne płaty białej lub brunatnej tkaniny przerzucone przez lewe ramię. Na tkaninie za pomocą stempli
ręcznie odbite były wzory. Obecnie adinkra noszona jest też przez uczestników zabaw i festynów oraz gości weselnych. Adinkra ozdabiana jest wzorami o symbolicznym znaczeniu – ukryte w nich są aforyzmy, legendarne historie, kulturowe metafory. Można powiedzieć, że zawierają wiedzę o życiu i zasadach postępowania. Obecnie używa się ok. 60 symboli, którymi zdobi się także m.in. ściany domów i rozmaite przedmioty." (źródło cytatu: tutaj)
* Wikipedia podaje, że Adinkra to nazwa symboli, które umieszczane są na szatach Adira.
wearing adinkra
source: http://www.adireafricantextiles.com/adinkraintroduction.htm
Czego można chcieć więcej? Adinkra spełniła wszystkie moje oczekiwania - pozwoliła nie tylko na stworzenie fajnego warsztatu, ale także dała okazję do rozmowy o wartościach, tradycjach i historii, a także o symbolach w naszym życiu i ich znaczeniu.
Razem z Gloriami przyjrzałyśmy się zestawowi symboli, które używane są w Ghanie do ozdabiania szat (i nie tylko). Ciekawy zbiór Adinkra i opisu ich znaczeń można znaleźć tutaj albo tutaj albo tutaj.
Każda z nich wybrała jeden (Starsza - parasol królewski, Młodsza - diament), który próbowała wyciąć w ziemniaku w taki sposób, by powstał stempel. Ponieważ wycinanie w ziemniaku to trudna sztuka, przytaszczyłyśmy nasze pudło gotowych stempli i dokonaliśmy wyboru kolejnych znaków (każdy stempel otrzymał znaczenie symboliczne, które Glorie musiały opisać i wyjaśnić). Muszę przyznać, że jeśli przeanalizować wybrane przez nie symbole, dają one całkiem fajny obraz charakteru moich córek :) Ale to tak na marginesie.
Z zestawem stempli przystąpiłyśmy do dzieła - przygotowałyśmy nasze domowe, papierowe Adiry!



  
Gotowa papierowa Adira z symbolami Adinkra.
Opis znaczenia symboli wybranych przez Glorie. Po lewej - starszą, po prawej - młodszą.
I tak, dobrze widzicie wpływ Pana Kleksa!
Gotowy materiał pocięłyśmy na paski, odpowiednio skleiłyśmy i... ubrałyśmy w nowe szaty kilka lalek, które bez ubrania poniewierały się w pudle dla lalek. Nową szatę rodem z Ghany dostała też nasza Pani Misiowa!

Oto jak prezentowały się nasze modelki:

Nasze lalki w strojach Adira z symbolami Adinkra! A że jestem leworęczna... szaty założyłam w drugą stronę - oryginalnie powinny być zarzucone na lewe ramię!
Zadanie bonusowe, czyli dzieciaki zaczynają kojarzyć fakty :)

Tak jakoś wyszło, że dziewczyny same z siebie podchwyciły afrykańskie klimaty i same z siebie postanowiły poszerzyć nasz warsztat. I tak oto, pewnego dnia, z ich pokojów wyszły... lwy wykonane z papierowego talerzyka! Pomysł rzuciła Gloria Młodsza.



Z kolei Gloria Starsza doznała olśnienia i wykopała z czeluści pokoju planszę, która w przedszkolu służyła jej do prezentacji legendy o baobabach afrykańskich - legenda mówi, że Bóg zezłościł się na baobab, który zazdrościł innym drzewom ich smukłości i piękności, wyrwał go z ziemi i posadził korzeniami do góry. Legenda została przypomniana i ponownie zaprezentowana, tym razem w domowym zaciszu.


A dziś, gdy nasze lalki były już ubrane, a pozostałości warsztatu posprzątane, młodą olśniło ponownie i z pudła wykopała dawno nieużywane zwierzęta rodem z Afryki. I tak powstało afrkańskie safari z Panią Misiową w tle.


Posłowie:
Nasza podróż do Ghany była bardzo owocna i za to dziękuję pomysłodawcom Dziecka na Warsztat. Jestem bardziej niż pewna, że gdyby nie projekt, nie miałabym okazji poznać symboli Adinkra, ani dowiedzieć się czegoś więcej o Ghanie. Myślę też, że koniec warsztatu nie oznacza rozstania z Ghaną - będę zgłębiać mądrości ludu Akante i doczytam trochę histori stojących za symbolami.

Na zakończenie dzielę się z Wami dwoma zdaniami, które mają duże znaczenie dla mieszkańców Ghany, a które zapadły mi w pamięć:

„Tam gdzie nie ma dzieci, nie ma bogactwa"
mądrość ludowa ludu Akante - źródło tutaj

"Musimy powrócić i odzyskać swoją przeszłość, abyśmy mogli zrozumieć, po co i w jaki sposób staliśmy się tym, kim jesteśmy dziś."
znaczenie symbolu Sankofa - źródło tutaj

A teraz zmykamy - i ja i Wy - na pozostałe blogi dowiedzieć się czegoś więcej o Afryce. Kto wie, może ktoś też zawędrował na Złote Wybrzeże? Klik w link na mapie:

16 listopada 2014

czekolada w wersji max

Naszła nas ochota na czekoladę. Dużo czekolady. I udało nam się wreszcie położyć temu kres. Upiekliśmy brownie wg przepisu MasterChefa.
Najpierw przepis zobaczyliśmy w telewizji - drużyna czerwonych serwowała w samolocie deser: pięknie czekoladowe ciasto z sosem karmelowym z dodatkiem soli. Gloria młodsza wpadła w zachwyt. Zapragnęła takie brownie zjeść w domu.

Kupiliśmy więc dwie tabliczki gorzkiej czekolady 70%. Zapach, który rozszedł się w domu, gdy rozpuszczaliśmy czekoladę z masłem w kąpieli wodnej był powalający. Potem ubiliśmy jajka z cukrem. Dodaliśmy masę czekoladową, przesialiśmy mąkę i do pieca... W 20 minut cudownie czekoladowa woń wypełniła dom. Potem rozpuściliśmy cukier w odrobinie wody. Bulgoczącą masę potraktowaliśmy odrobiną masła i zalaliśmy zagęszczonym niesłodzonym mlekiem (nie mieliśmy śmietany). Jeśli pamiętacie smak cukierków Werther's Original, wyobraźcie sobie, że otaczają was zewsząd - tak właśnie smakuje i pachnie sos karmelowy. Na koniec odrobina soli. Kawałek ciasta na talerz, duża łyżka sosu i człowiek się poddaje.


Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek będę się wzdrygać na myśl o czekoladzie. Ogrom czekolady w smaku i zapachu, wyciągnięty dodatkowo przez słony karmel zaspokoił potrzebę czekolady przynajmniej do Bożego Narodzenia. Pierwszy raz zdarzyło się, by nam ciasto zostało na blaszce. I wcale nie dlatego, że jest mało smaczne. Paradoksalnie, jest tak pyszne, że aż nie da się zjeść.
Polecamy!
Daisypath Christmas tickers