25 grudnia 2014

23 grudnia 2014

porankowy Adwent

Przygotowania do Bożego Narodzenia trwają, czwarta niedziela Adwentu za nami, do Wigilii zostały godziny. W wielu domach stoją wieńce adwentowe, dzieci i dorośli cieszyli się zaglądając co dzień do kalendarza adwentowego w poszukiwaniu słodyczy, motywującego cytatu czy zadania do wykonania. Nie inaczej było i u nas, choć w tym roku nasze adwentowe aktywności przybrały nieco inną formę niż dotychczas.

Mieliśmy już różne pomysły jeśli chodzi o wieniec adwentowy:

Adwent 2010         Adwent 2011          Adwent 2012 

W tym roku cztery świeczki wrzuciliśmy do lampionu i ustawiliśmy na zimowej serwetce.

Przez ostatnie lata nasz adwentowy kalendarz co noc odwiedzały elfy z Bieguna Północnego sprawdzając, czy Glorie są grzeczne. Elfy zostawiały małe co nieco, a w zeszłym roku odbierały też z kalendarza karteczki z zapisanymi dobrymi uczynkami, które dziewczynom udawało się zrobić. Dziewczyny dorosły, a elfy mają dużo roboty więc postanowiły nieco ułatwić sobie sprawę - poinformowały nas, że w tym roku dostarczą "z góry" zapas słodyczy na cały Adwent licząc, że Glorie potrafią być uczciwe i nie zjedzą wszystkiego od razu . Dzięki temu nasz kalendarz adwentowy mógł ulec radykalnej zmianie i zamiast wisieć na ścianie stanął na stoliku w korytarzu. Ów domek świąteczny kupiliśmy w zeszłym roku na Allegro - polska, ręczna robota, podejrzewamy, że z domowego warsztatu. Pięknie wykonane małe cudo za niewielkie pieniądze.



Ten rok jest jednak wyjątkowy, bo do naszych adwentowych tradycji dodaliśmy coś jeszcze. To coś to Drzewo Jessego.


Drzewo Jessego w całości, po powieszeniu wszystkich 25 ozdób.
Kto jest bliżej zapoznany ze sztuką sakralną i zna Biblię ten wie, że Drzewo Jessego, zwane też Różdżką Jessego, uznawane jest za swoiste drzewo genealogiczne Jezusa. Wyobrażenia artystyczne Drzewa można znaleźć na witrażach w Katedrze Notre Dame (jest to zarazem najstarsze przedstawienie Drzewa, pochodzi z XII wieku) czy w rzeźbach ołtarza Wita Stwosza w Krakowie.

W adwentowej tradycji dekorowania Drzewa Jessego nie chodzi jednak o tworzenie witrażu czy rzeźby. Adwentowe Drzewo Jessego polega na dekorowaniu gałązki wstawionej do wazonu. Na tej gałązce wiesza się każdego dnia Adwentu symbole prezentujące przodków Chrystusa. Jest to zatem nowy sposób na poznawanie Pisma Świętego, bo każdy symbol wiąże się z przeczytaniem odpowiedniego fragmentu z Biblii. 

Robiłam różne podejścia do Drzewa Jessego, ale dopiero w tym roku rodzinnie do niego dojrzeliśmy. Razem z Gloriami ulepiłyśmy z masy solnej figurki, które przez ostatnie cztery tygodnie wieszałyśmy na naszym wyobrażeniu adwentowej choinki (miałam wenę pewnego wieczora i szalałam z pędzlem, farbami akrylowymi i pozostałością po stłuczonej antyramie...). Nie wiązałam tego z głębokim wczytywaniem się w Biblię - na podstawie tego, co sama przeczytałam w Biblii przedstawiałam Gloriom postać czy wydarzenie, które dany symbol przedstawia. Na czytanie wersów i rozważania będą miały czas, a w tym roku zależało mi bardziej na tym, by dziewczyny zaciekawić opowieściami biblijnymi i pokazać inny sposób przeżywania Adwentu.

W sieci można znaleźć wiele różnych zestawów symboli do dekorowania Drzewa Jessego i szczerze mówiąc, ich dobór zależy chyba od upodobania właściciela Drzewa. My wybraliśmy przegląd opowieści biblijnych od stworzenia świata, przez Dawida i Goliata, po stajenkę Betlejemską. Zdecydowanie więcej propozycji zestawów jest na stronach anglojęzycznych, bo tradycja ta nie jest jeszcze dobrze znana w Polsce. Ciekawych odsyłam TUTAJTUTAJ i TUTAJ, albo i TUTAJ. W naszym domu tradycja ta dopiero raczkuje, ale mam wrażenie, że zadomowi się na dobre i w Adwent 2015 będzie już bardziej rozbudowana. Póki co cieszymy się widokiem świątecznego drzewka i czekamy, by powiesić na nim mały żłóbek.


22 grudnia 2014

Dziecko na Warsztat 4 - Ameryka Południowa

Dziecko na Warsztat - odsłona czwarta: Ameryka Południowa
Temat przewodni:  święta/tradycje/zwyczaje


Wyprawa do Ameryki Południowej nie mogła lepiej wpasować się w nasz kalendarz. Tak jakoś wyszło, że "karty pracy" przygotowałam tuż po warsztacie afrykańskim. Miałam plan, który wydawał się idealny. Mimo to, w sobotę wieczorem, dzięki postowi Joanny na facebookowej stronie Dziecka na Warsztat, olśniło mnie, że warsztat ma zostać opublikowany 22 a nie 29 grudnia. Skąd ta pomyłka, nie potrafię powiedzieć. Naprawdę byłam przekonana, że warsztat publikujemy PO świętach. A tu... Cały tydzień w plecy! Cóż było robić, trzeba było zrealizować plan bez dwóch elementów, w tym jednego kulinarnego. Nic jednak straconego. Wymyśliłam, że ten jeden warsztat przepracujemy w dwóch częściach - pierwsza, główna zostanie opublikowana 22 grudnia. Część bonusowa - kilka dni później, gdy uda nam się kupić to, czego potrzebujemy, czyli babkę Panettone i będziemy mieli chwilę na popijanie czekolady i dłubanie pracy plastycznej. Przecież i tak w planach było poszerzenie warsztatu z Ameryki Południowej na Amerykę Łacińską, która obejmuje także Amerykę Środkową, czyli głównie Meksyk.

A zatem do dzieła. Ameryko Południowa, nadchodzimy!

Zadanie 1. Mapa
Zaczęłyśmy tradycyjnie, lokując Amerykę Południową na kuli ziemskiej i zdobywając informację na temat tego kontynentu. Poszerzyłyśmy w ten sposób nasz Atlas Świata o kolejną mapę.



Wyłożyłam Gloriom kilka książek, przyniosłam kredki, wręczyłam konturówkę polityczną kontynentu i... poszłam zrobić sobie kawę. Glorie w tym czasie miały wyszukać to, co je zainteresuje. Dowolność pełna. Efekt przerósł moje oczekiwania. Gdy po chwili wróciłam do pokoju, powitały mnie zapisane kartki pełne nazw geograficznych, a mapy były kolorowe. Kwiczały ze śmiechu czytając o Ziemi Ognistej, Patagonii, Pampie czy Przylądku Horn. Praca pochłonęła je bez reszty. Gdy skończyły wypisywanie i kolorowanie, ku ich uciesze wręczyłam im... laptopa i poprosiłam, by poszukały objaśnień do znalezionych nazw. Chylę czoła przed Paniami Wychowawczyniami - uczennice zdały egzamin z umiejętności obsługi komputera. Bez problemu wpisywały nazwy w wyszukiwarkę i odczytywały hasła. Dzięki temu poszerzyły słownik o "archipelag" czy "przylądek" a także "Quechua", czyli plemię indiańskie, do którego jeszcze wrócimy w bonusowej odsłonie warsztatów. Ponieważ młode po ojcu mają zamiłowanie do zwierząt, poznawanie Ameryki Południowej zaowocowało poznaniem nowych gatunków zwierząt: lisoszakali, mary czy fulic. Jak się okazało i nandu i kapibary nowością dla nich nie były...




Korzystając z bogactwa wiedzy w sieci, z zaciekawieniem oglądałyśmy filmy i zdjęcia pokazujące miejsce spotkania się dwóch oceanów (Przylądek Horn), czy dżunglę amazońską. Glorie chłonęły wiedzę i zaczynały dochodzić do ciekawych wniosków - chociażby do takiego, że skoro Ameryka Południowa znajduje się blisko równika, musi być tam bardzo gorąco. Albo do takiego, że skoro Ameryka Południowa znajduje się na innej półkuli niż Polska, w grudniu jest u nich pełnia lata.
- Mama, to jak u nich lepią bałwana? - zapytała Gloria Młodsza.
- Ty lepiej zapytaj, czy im się chce choinkę ubierać w taki upał - zawtórowała jej Młodsza, a ja w duchu pomyślałam, że właśnie odniosłam sukces, bo w ten oto sposób warsztat "robi się sam"

Zadanie 2. Krzyżówka i poncho nie tylko w haśle
Postanowiłam poddać młode jeszcze jednej próbie - wręczyłam im krzyżówkę, którą znalazłam na stronie Fundacji Edukacji Międzykulturowej. Młode miały do dyspozycji komputer, książki i własne głowy (tak dla przypomnienia, Starsza ma prawie 8 lat, młodsza 6,5). Kwadrans później, przybiegły ucieszone, że mają rozwiązanie: PONCHO! Jednym z haseł krzyżówki były hafty. Młode wymyśliły więc, że przygotują haftowane poncho - coś czuję, że projektowanie ubioru będzie elementem łączącym nasze warsztaty...

poncho haftowane haftem łańcuszkowym
Zadanie 3. Podróż do Peru
Celem naszej podróży było Peru. Kraj andyjski nad Oceanem Spokojnym, miejsce pochodzenia... Misia Paddingtona! Jedna z teorii głosi, że nazwa Peru wywodzi się od imienia indiańskiego wodza Beru, który zapytany przez hiszpańskich odkrywców o nazwę kraju, nie zrozumiał ich języka i podał swoje własne imię. Peru, choć położone bardzo daleko od nas, jest silnie związane z Polską. To właśnie w Peru istnieje do niedawna najwyżej położona na świecie (do wysokości 4749 m n.p.m.), linia kolejowa Lima-La Oroya-Cerro de Pasco, wybudowana przez polskiego inżyniera Ernesta Malinowskiego. Peru to także kraj, który posiada najwięcej kaplic, klasztorów oraz świętych miejsc w Ameryce Południowej (źródło TUTAJ) - jest to więc wymarzone miejsce do snucia opowieści bożonarodzeniowej. 

Naszą przygodę w Peru zaczęłyśmy od poznania herbu i hymnu tego kraju. Odbyłyśmy też wędrówkę na Machu Pichu (co wzbudziło duże zainteresowanie kulturą inkaską, o której w bonusowej odsłonie warsztatu). Przyglądałyśmy się też obrazom Jose Sabogala poznając tym samym prąd w kulturze południowoamerykańskiej jakim jest indygenizm.

Zadanie 4. Boże Narodzenie w Peru
Praktycznie w każdej wzmiance o świętach w Peru pojawia się informacja, że Boże Narodzenie może tam być obchodzone bez choinki, ale koniecznie z szopką. I to nie byle jaką szopką! Przy żłóbku stoją bowiem i lamy i świnki morskie, a Józef i Maryja ubrani są w tradycyjne, kolorowe stroje. Co ważne, peruwiańskie szopki umiejscowione są w grocie skalnej.
W naszym domu nie było nigdy tradycji budowania szopki. Dopiero w tym roku, dzięki temu, że Gloria Młodsza rozpoczęła naukę w szkole podstawowej w klasie o profilu plastycznym, praktycznie większość grudnia minęła nam na myśleniu o szopce, dopingowaniu i koordynowaniu pracami artystów w czasie jej budowy. Klasa Glorii Młodszej brała bowiem udział w konkursie Żłóbek Wielkopolski. I wiecie co? Tak im świetnie poszło, że ich praca wystawiona jest w Muzeum Etnograficznym w Poznaniu. W ramach naszego warsztatu wybraliśmy się więc na wycieczkę oglądać szopki!








Nieskromnie powiem, że jedna z szopek w tej oszklonej gablocie jest nasza - pomysł mój, wykonanie klasa Glorii Młodszej ze wspomaganiem rodzicielskim (tylko w kwestii budynku, bo reszta to praca własna dzieci).

Więcej na temat wystawy Żłóbek Wielkopolski 2014 TUTAJ Wystawa czynna jest do 25 stycznia 2015. A gdy już będziecie w Muzeum, zajrzyjcie na wystawę na I piętrze - Mówią Rzeczy... Boska! Pisze się o niej osobny post.

Świąteczne zwyczaje w Peru związane są także z zajadaniem ciasta Panettone, popijaniem gorącej czekolady, tańcem, śpiewem i odwiedzinami sąsiedzkimi. To właśnie ten element nie zgrał nam się w czasie z warsztatem - mieliśmy go wykonać w czasie obchodów bożonarodzeniowych w domu. Jak nam poszło, przeczytacie niedługo.

Glorie zainteresowała także poniższa wzmianka znaleziona na jednym z portali internetowych - spróbujcie zgadnąć, dlaczego chciałyby mieszkać w Peru?
"Nie przywiązujemy wagi do przygotowań kulinarnych, ważniejsze jest rodzinne spotkanie, rozmowa przy stole. (...) W Peru nie świętuje się drugiego dnia Bożego Narodzenia. W tym dniu większość wyjeżdża nad morze. Bo jest to jednocześnie początek wakacji, które trwają aż do marca" (źródło TUTAJ)
Zadanie 5. Rozbudzanie ciekawości
Nasza przygoda z Ameryką Południową trwa. Dziewczyny z zainteresowaniem wyłapują wszelakie wzmianki na jej temat. Na czasie były więc wiadomości światowe - link do tęczy w Chile TUTAJ, a do bezprecedensowego orzeczenia sądowego w sprawie orangutana w zoo w Buenos Aires TUTAJ.
A w oczekiwaniu na kolejne odsłony naszej południowoamerykańskiej wędrówki zapraszamy do odwiedzenia innych blogów. W podróż do Ameryki Południowej zapraszają Was także inne uczestniczki projektu Dziecko na Warsztat - w grudniu w nieco innym składzie niż wcześniej. Klik w link pod obrazkiem zatem i ¡Buen viaje! Do niedługo!


13 grudnia 2014

O panice, która z plotki się wzięła...

Kto w piątek 5 grudnia 2014 roku miał kontakt z mediami ten pewnie słyszał, że nad Polską miała pojawić się radioaktywna chmura. Taka wielka, skrajnie niebezpieczna, prosto z Ukrainy. Taka chmura, którą przyrównano do chmury po awarii w Czarnobylu w 1986 i w Fukushimie w 2011. Chmura, która była pokłosiem awarii w Zaporożu - awarii, która rzeczywiście miała miejsce kilka dni wcześniej, ale ponoć nie była groźna. Ta właśnie chmura miała nadejść po godzinie 12:00 5 grudnia 2014 i mieć katastrofalne skutki. I co dziwne, chmura ta miała zagrażać przede wszystkim naszemu miastu...

Wyobraźcie sobie ludzi, którzy pamiętają Czarnobyl. Ludzi, którzy dowiedzieli się o katastrofie z opóźnieniem. Ludzi, którzy hurtowo podawali płyn Lugola dzieciom w obawie przed skutkami wybuchu w reaktorze...

Trzydzieści lat później to właśnie te dzieci - takie mam przynajmniej wrażenie - przyczyniły się do powstania kolejnej paniki. Te dzieci, które są już rodzicami, zaczęły wydzwaniać w panice do szkół oczekując podjęcia natychmiastowych działań zabezpieczających (na marginesie, przecież ściany budynku szkolnego przed promieniowaniem nas nie uchronią...). Dyrektorzy szkół zakazali wyjścia na boiska w czasie przerw, odwołali wycieczki, kazali zamykać okna i nie otwierać do odwołania. Dzieci wygłupione pytały: ale co się dzieje? Nauczyciele wymyślali na poczekaniu bajkę o złej pogodzie, o pyłach z komina, bo piece się rozgrzewają... Wszystko po to, by nie denerwować dzieci, które przecież i tak nie zrozumieją... Ale rodzice nie dali za wygraną. Wysłali dzieciom sms-y. Że nie wolno im wyjść z budynku, że mają czekać w świetlicy aż zostaną odebrane (nawet te z 5 i 6 klasy), że mają bezwzględnie słuchać poleceń nauczycieli (sic!). Szkołom zdenerwowanie się udzieliło. Córka znajomej nie została wydana dziadkowi, który zazwyczaj odbierał ją w piątki ze szkoły - dzwoniono do mamy, czy potwierdza, że dziadek ma młodą odebrać po 12:00 ze szkoły i iść do domu wdychając radioaktywne opary... Uczniowie podłapali, że dzieje się coś złego i zaczęli dopytywać. A "świadomi" rodzice zaczęli informować, że to drugi Czarnobyl, że jadą po płyn Lugola, że od tej chmury można zachorować na nowotwory. Dzieciaki podłapały jeszcze bardziej. Ci bardziej wrażliwi zaczęli płakać, pytając czy umrą. Ci bardziej oporni zaczęli bawić się w zabawę "jesteś napromieniowany - zmieniasz się w potwora".

Dreszczyku emocji dodała pogoda za oknem, która była mglista dając poczucie zadymienia i pobudzała wyobraźnię spanikowanych ludzi. Nawet internet nie pomógł. TVN24 milczało jak zaklęte - czemu się jednak dziwić, przecież po Czarnobylu też nie było informacji... Stacje zagraniczne - cisza... Tylko Fakt odważył się napisać artykuł, że to drugi Czarnobyl - co ciekawe, kilka godzin później na próżno szukać linku w sieci... Strona Państwowej Agencji Atomistyki (PAA) jak na złość się nie uruchomiała - oczywiste, zatajają informacje... A do tego na granicy polsko-ukraińskiej od czasu "awarii" nie pojawiły się ptaki...

W ten sposób sytuacja się nakręciła. I nie pomogło dementi PAA, nie pomogły artykuły i informacje w mediach, że to nie jest prawda, że nic się nie dzieje. Ludzie wiedzieli swoje.

Szkoda mi w tym wszystkim tylko dzieci. Bo mało kto wykorzystał tą sytuację tak, by nauczyć je jak zachować się w sytuacji zagrożenia. Mało kto wytłumaczył, czym jest reaktor atomowy i czym jest chmura radioaktywna. Mało kto (i mówię tu głównie o pracownikach szkół) potraktował całą sytuację jak próby alarm. Wyszła nam z tego zbiorowa histeria. A dzieci nauczyły się tylko tyle, że media kłamią, władza jest do bani, Polska jest do d... bo nie ma zapasu płynu Lugola, a Ukraina (i Rosja, bo przecież za wszystkim stał Putin, prawda?) jest dla nas zagrożeniem...

Jak kto chce poczytać coś więcej o tej zbiorowej paranoi - polecam też zapoznanie się z komentarzami! - klik np. tutaj

A tak w ogóle, to jakoś tak wyszło, że tekst publikuję 13 grudnia...

źródło: oficjalna strona FB Marka Michalaka, Rzecznika Praw Dziecka RP

4 grudnia 2014

Księga Ludensona

Są takie książki, które człowiek czyta niezależnie od miejsca i czasu, bo są tak wciągające, że oderwać się nie może. Czyta więc w autobusie, w kawiarni, czekając w kolejce na poczcie albo na przystanku. Nasza niedawna wyprawa do biblioteki zaowocowała zdobyciem takiej właśnie książki. Przypadkiem. Poszłyśmy po kolejny tom uwielbianej przez nas Ingeborg, świni z obwisłym brzuchem (sic! notka się pisze). Już miałyśmy wychodzić z biblioteki, ale jak to zwykle bywa, zagadałyśmy się z panią bibliotekarką. Od słowa do słowa, pani nagle rzecz tak:
- A czytałyście kobiety Księgę Ludensona?
- Nie kojarzę - rzekła Gloria Starsza, a Młodsza pokiwała znacząco głową.
- No to koniecznie musicie przeczytać! Właśnie wróciła na półkę - i pani bibliotekarką ruszyła w stronę regału. Wyjęła z niego małą, czerwoną książeczkę w twardej oprawie, na okładce której widniało sześć głów, w tym jednak dość włochata. - Cudowna książka łącząca skandynawskie mity z polską scenerią. Spodoba się wam!

Jeśli chodzi o mitologię skandynawską to w naszym domu specem od tego jest Ślubny. Olbrzymy, Odyn, Freja, Asgard, trole - to pojęcia, które nie są obce Ślubnemu i Glorie o tym wiedzą. Postanowiłyśmy więc spróbować - nawet za cenę opowieści o Ingeborg, świni z obwisłym brzuchem. Szczególnie, że tytuł się nam spodobał - Księga Ludensona... Brzmi tajemniczo, prawda? Jesteśmy aktualnie na 15 rozdziale. Niech to wam trochę nakreśli sytuację. Nie znamy zakończenia, ale już polecamy, bo książka jest magiczna! 274 strony autorstwa Zofii Staneckiej z ilustracjami Marianny Oklejak, które zaczynają się tak:

Jesienią 1806 roku nad Olandią przetoczył się sztorm. Morze uderzało z hukiem o brzeg, latarnie morskie gasły, statki gubiły drogę, a wiatr zawodził i niósł ze sobą zniszczenie. Wdarł się do zamku Bornholm, gdzie jedną iskrę rozniecił w pożar, który strawił wszystko. Powyrywał skrzydła wiatrakom i porozrzucał je po całej wyspie razem z gruzem z wypalonego zamku. W Lesie Trolli drzewa pod jego uderzeniami gięły się do samej ziemi, a odarte z mchu głazy toczyły się pomiędzy pniami jak gigantyczne kulki do gry. 
Stanecka Z. (2013). Księga Ludensona. Wilga. Grupa Wydawnicza Foksal, s. 7

Akcja toczy się kilkutorowo. Mamy rodzinę Osmołowskich - czworo dzieci, mama i pluszowy piesek - która spędza wakacje w Jastrzębiej Górze w pensjonacie "Jaskółka". Mamy Mariannę Gosz, która na czas wakacji opiekuje się biblioteką w tejże Jastrzębiej Górze. Mamy Stefana Jetteckiego, zbira, dyrektora objazdowego cyrku, który przewija nam się przez książkę w brudnym, białym garniturze. Mamy wreszcie Ludensona... Trolla, który czeka na swoją mamę... I mamy pluszowego pieska, który zgubił się w opuszczonym pokoju...

Póki co przez książkę przewija się zagadka, groza, upalna pogoda, skrzypiąca podłoga i tajemnica. Jettecki w brudnym garniturze czai się wśród mirabelek, Mania idzie odzyskać pieska mając w kieszeni kanapkę z pasztetem, Marianna śpi sama w obcym łóżku (sic!) w piżamie w rozbrykane owieczki (sic!), a Ludenson zastanawia się, jak długo można cierpliwie czekać na mamę i doskwiera mu głód. Najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że każdy z bohaterów jest już powiązany z tytułową Księgą Ludensona - Mania pożyczyła ją z biblioteki od Marianny, Jettecki chce ją dostać, mama Ludensona wyruszyła z nią w nieznane, a pozostałe dzieciaki ją przeklinają, bo nie da się jej otworzyć.

Bardzo pozytywne opinie na temat książki można znaleźć TU i TU i TU. My z kolei polecamy ją już dziś, mimo że jeszcze jej nie skończyliśmy. Ale skoro sięgamy po nią nawet wtedy, gdy książek nie należy czytać (tzn. przy kolacji....) i młode przeżuwając kanapki słuchają z zaciekawieniem, co się dzieje... I skoro Ślubny woła z pokoju "czemu przerwałaś czytanie?"...

Jeśli i wy jesteście ciekawi przygód dzieciaków Osmołowskich, zajrzyjcie koniecznie na stronę tutaj - książka została pierwotnie opublikowana w odcinkach na stronie przecienekikropka.pl , a następnie zmodyfikowana, uzupełniona i zilustrowana pracami Marianny Oklejak i wydana przez wydawnictwo Wilga.

Porankowa Rodzina zdecydowanie przybija porankową łapkę i szczerze poleca!
Daisypath Christmas tickers