31 lipca 2009

co ma dziecko w głowie?

Nie tak dawno temu koło 2 nad ranem Porankowa Mama została zastrzelona pytaniem:
- Gdzie jest foka? - Pytanie padło z ust śpiącej dwulatki. Dosłownie - śpiącej.
- Jaka foka?
- Co po brzuchu skakała. Ma miękkie futelko.
Dziecku ewidentnie się coś śniło. Sen musiał być jednak na tyle realistyczny, że Porankowa Panienka go zapamiętała. Do skaczącej foki wracała jeszcze wielokrotnie przy różnych okazjach.

Na skutek niedawnych traumatycznych wydarzeń, sen o foce został zastąpiony snem o osie. O osie, która lata dookoła łóżka i nie pozwala spać. Kilka nocy z rzędu porankowi rodzice tłumaczyli, że osy nie ma, że nie schowała się pod łóżkiem, że można iść spać. W końcu ich wyjaśnienia przemówiły do wyobraźni dziecka - choć nie obyło się bez nocy spędzonej w łóżku na miejscu taty.

Kiedy któregoś tam dnia Porankowy Tata wrócił z pracy, Porankowa Panienka od drzwi uraczyła go wiadomością następującej treści:
- Mam osę. W głowie.
Porankowy Tata nieco zwątpił. Spojrzał bezradnie na Porankową Mamę, ale ta kazała mu słuchać dalej.
- Mam osę w głowie. Obok foki.
- Śniła ci się?
- Tak. I teraz są w głowie. Obie.

I to by było na tyle.

29 lipca 2009

atak

Gdy się ma dzieci, nigdy nie da się przewidzieć, jak przebiegnie dzień. Nawet ten najbardziej zaplanowany. Ot, chociażby miniony poniedziałek.
Porankowe Panny umówiły się na zabawy w ogrodzie z kumpelami. Kumpele mieszkają niedaleko, spacerkiem kwadransik, w sam raz na przedpołudniowe wyjście. Nauczone doświadczeniem obie mamy (zarówno porankowa jak i kumpelowa) już dzień wcześniej potwierdzały odwiedziny upewniając się, czy rzeczywiście spotkanie wypali. Wypalić miało. Nawet w poniedziałek od rana wszystko wskazywało na to, że harce w ogrodzie się odbędą.
Gdy porankowe baby w poniedziałek o 10 ubierały buty do wyjścia, zadzwonił telefon. Kumpelowa mama poinformowała, że zamiast w stronę ogrodu zamierza udać się z dzieckiem w stronę lekarza - 38 stopni temperatury. Taaa... No zdarza się. No nic. Życzymy zdrowia.
Porankowej Panience dało się wytłumaczyć, że kumpela się rozchorowała, że źle się czuje, że odwiedzić w ogrodzie jej dziś nie można. Gorzej z Porankową Panieneczką. Dziecko stało pod drzwiami w butach i w żaden sposób nie można było jej od tych drzwi odciągnąć. Miał być spacer i zmiana planów w rachubę nie wchodziła. Porankowa Panieneczka ma charakterek... i zajdzie wysoko ze swoją umiejętnością egzekwowania tego, co jej się należy.
Cóż było robić. Torba z łopatkami i foremkami pod wózek, zapas picia do torby, mokra szmatka do rąk w siateczkę i na plac zabaw - porankowe baby wybyły w stronę piaskownicy.
Zabawa jednak nie trwała długo. Kilka machnięć łopatką, dwa zjazdy ze zjeżdżalni i kilka podskoków na huśtawce później Porankowa Panienka zaczęła odganiać się od osy. Odganiała się tak skutecznie, że ów latający natręt postanowił wykonać manewr taktyczny i dziabnął biedne dziecko w brew. Szczerze mówiąc, może by i nie dziabnął, gdyby nie przeklęta czapka z daszkiem, o który to daszek osa się odbiła, gdy Porankowa Panienka machnęła ręką...
W chwilach takich jak ta, człowiek dowiaduje się wiele o sobie. I o innych... Porankowa Mama dowiedziała się o sobie, że jest ekstra, super, cool opanowaną matką, której nic nie ruszy. Zimna kalkulacja: ślad na brwi jest - ok (chwała Panu, że to tylko brew, a nie usta, szyja, gardło, buzia), dziecko nie puchnie - to dobrze, oko otwiera - super, nie dusi się, nie histeryzuje, nie mdleje - kamień z serca. Plasterek (taki pro forma, na życzenie ofiary, bo to symbolicznie pomaga), woda, usiąść i chwilę poczekać, aż matka zgarnie zabawki (na marginesie, już po założeniu plasterka Porankowa Panienka zaczęła się znowu bawić). Proste? Jasne.
Ale... jak powiedziano wcześniej, w takich chwilach dowiadujemy się wiele o otaczających nas ludziach... Wszystko by było dobrze, gdyby nie zbiorowa "histeria" piaskownicowych mamuś i babć. Babsztyle te - oczywiście w dobrej wierze - zaczęły nad Porankową Panienką biadolić. I zaczęły prześcigać się w dobrych radach. Że trzeba dziecku podać Vibowit (sic!), że trzeba dziecko położyć z nogami do góry, że trzeba karetkę zawołać (poważnie!). No i że jak Porankowa Mama może być tak znieczulona na krzywdę dziecka, które przecież cierpi...
Jak Porankowa Panienka usłyszała hasła: karetka i cierpienie, jak zaczęto nad nią się użalać to nagle uznała, że jej strasznie źle. Że oka otworzyć nie może, że umiera, że musi szybko do "pani doktol", że musi szybko lekarstwo ("Panadol, mamusiu! Szybko!"), że nie ma siły nogą ruszyć i ona musi w wózku do domu jechać... No a do tego płacz, histeria i udawane omdlewanie... Tego tylko trzeba było piasownicowym babsztylom...
No nic. Gdy porankowe baby do domu dojechały (dzięki uprzejmości porankowego wujka, który się nagle objawił po drodze, odbyło się to ekspresowo), poszkodowanej zaaplikowano wapno, środek antyhistaminowy na wszelki wypadek, bo faktycznie powolutku oko trochę puchło i okład z lodu. Fenistilem posmarować nie pozwoliła. Minuta, pięć, dziesięć... Porankowa Panienka całkiem przytomna i radosna, z okiem zapuchniętym siadła na tapczanie i pyta:
- Co mnie uglyzło?
- Osa, dziecko.
- A jaka? Pokaż w książce.
- Proszę. Taka - Porankowa Mama wręczyła dziecku leksykon owadów.
- Ale któla? Jak się nazywa?
Taaaak, i tu 2,5 letnie dziecko udowodniło, że jest córką swego ojca. Nie wystarcza jej informacja: osa. Musi wiedzieć: jaka osa. Kurcze, dachowa czy pospolita? Bo leśna raczej nie... Saksońska też odpada. Raczej... Porankowa Mama tkwiła nad leksykonem usiłując zidentyfikować napastnika.
- Nie znasz się. Taty zapytam.
Nic dodać, nic ująć. W takich chwilach człowiek dowiaduje się wielu rzeczy o sobie...

22 lipca 2009

Laberg

- Eluś, gdzie jest Laberg? - zapytała kilka dni temu lekko zaniepokojona Porankowa Mama swoje dziecko lat 2,5.
- Wyrzuciłam przez balkon, mamusiu - padło natychmiast w odpowiedzi.
Matko jedyna, po kim to dziecko odziedziczyło taki czarny humor? Laberga - jej ukochanego (zresztą, ogólnie ukochanego przez porankową rodzinę) - przez balkon? I nic nie powiedziała? Przecież jak tylko coś jej za balkon wypadnie to od razu słychać "Oooł, pomocy! Mamaaaa! Na balkon!", a winowajczyni zalewa się łzami.
- Żartujesz?
- Nie żartuję. Wyrzuciłam. Tam - i dziecię pokazało palcem drzwi balkonowe.
Laberga na trawniku jednak nie było. Ani w krzakach. I na nic się zdały bliższe oględziny okolicznych terenów zielonych, które przeprowadził Porankowy Tata. Laberga wcięło.
- Eluś, jesteś pewna, że wyrzuciłaś przez balkon? - z ledwo tlącą się nadzieją w głosie zapytała ponownie Porankowa Mama.
- Tak.
- A dlaczego?
- Bo wieeeeeszzzzz... Był zepsuty. To trzeba wyrzucić - stwierdziło rezolutnie dziecko.
Fakt. Laberg się zepsuł i dlatego leżał beztrosko w miejscu dostępnym dla dziecka, podczas gdy porankowi rodzice poszukiwali jego gwarancji. Laberga można było oddać do serwisu, bo miał niecały rok. No ale bez gwarancji to i tak mijało się z celem. Bezcelowe teraz było także posiadanie gwarancji skoro Laberga ani widu ani słychu. Gwarancja jednak nadal leży w widocznym miejscu, na wszelki wypadek. Bo może mimo wszystko Laberg się znajdzie? Może jakimś cudem okaże się, że wślizgnął się za jakąś książkę, że został schowany do pudła z zabawkami - choć wszystkie pudła, półki, szafy i szuflady porankowi rodzice wywrócili do góry nogami z tysiąc razy... Niestety, póki co wszystko wskazuje na to, że Porankowa Panienka mówi prawdę. Choć kilka dni później wersja tej prawdy się nieco zmieniła, bo oto w opowieści o akcie wyrzucania Laberga za balkon pojawiła się Porankowa Panieneczka. Nadmienić należy, że prawdopodobnie Porankowa Panieneczka miała swój udział w tym, że Laberg przestał działać. Dziecko ostatnio przeistacza się bowiem w ludzki port USB/czytnik kart/ładowarkę itp. i namiętnie wpycha sobie do buzi bądź oblizuje każde urządzenie, które jest w stanie dorwać.
- Trzeba przyznać, że ta wersja jest bardziej wiarygodna. Z drugiej strony, jakby Ulka wywaliła za balkon Laberga na oczach Elki, to Elka dostałaby ataku szału - stwierdził Porankowy Tata.
Laberg stanowił bowiem jej ulubione źródło rozrywki porannej. Przyznajmy szczerze, kto normalny ma ochotę wstawać o 6 rano tylko dlatego, że dziecko lat 2,5 uznało, że "nie umie już spać"? Jeśli więc taka sytuacja miała miejsce, Porankowa Panienka zostawała skoszarowana pod pierzyną z książką bądź Labergiem (a w Labergu z odpowiednią bajką) i z poleceniem "Zajmij się tym przez chwilkę, bo mamusia musi dojść do siebie".
(W tym miejscu nie będzie usprawiedliwiania się ani bicia się w piersi za to, że Porankowa Mama okazuje się być "wyrodną" matką i przedkłada potrzeby własne nad potrzeby dziecka - ten etap już przeszliśmy. Dzieciom zdecydowanie bardziej potrzebna jest matka "na chodzie" niż matka, która zasypia na stojąco podczas gotowania obiadu).
Do tej pory zagadka zaginionego Laberga nie została rozwiązana. Trzeba jednak przyznać, że zaskakująco strata ta nie robi większego wrażenia na porankowych rodzicach - wszak Laberg nie działał. Zresztą, osobnik, który Laberga sobie przywłaszczył (bo takowy osobnik musi w tej historii się pojawić - nie ma opcji, by Laberg mógł roztrzaskać się w pył po upadku z 6 piętra na trawnik nie zostawiając po sobie śladu) i tak nie będzie miał z niego większego pożytku - świadomość tego faktu także przynosi ulgę.

***

Z innej beczki. Śmierć Michaela Jacksona została przemilczana w porankowych opowieściach. Cóż, porankowi rodzice wielkimi fanami króla popu nie byli, choć - jak przyznali zgodnie oglądając którejś tam nocy powtórkę z uroczystści upamiętniającej jego osobę - zrobiło im się dziwnie, gdy dowiedzili się, że umarł. Bądź co bądź, Michael Jackson był pewną ikoną. Bądź co bądź, znali wiele jego piosenek. Bądź co bądź, drugiego takiego na świecie nie było, nie ma i raczej nie będzie.
Wracając jednak do sedna.
Porankowa Mama pod koniec czerwca stała na przystanku autobusowym czekając na autobus (żeby nie było, że stałą tam w innym celu). Nieopodal stało (także czekając na autobus) dwóch, na oko 14-15 letnich, chłopców (młodych mężczyzn? nastolatków? dzieciaków? facetów? - jak ich nazwać?). Nie sposób było nie podsłuchać ich rozmowy, a rozmowa ta sens miała taki:
- Widziałeś, że autobusy mają wetknięte za oknem flagi?
- No. Tylko nie wiem, dlaczego.
- No co ty, przecież Michael Jackson umarł!
Niech powyższy dialog stanowi preludium do opowieści, które już niedługo mogą się pojawić, a które dotyczyć będą edukacji Porankowych Panien.

ps. proszę wybaczyć nieco zakręcony styl powyższej wypowiedzi - termometr wskazuje w cieniu +32, Porankowa Mama wypija właśnie trzecią kawę zastanawiając się, czy nie zastąpić jej melisą i ogólnie atmosfera i samopoczucie w porankowym domu są rozmemłane...

6 lipca 2009

imieninki, urodzinki...

Porankowa Panieneczka kończy dziś pierwszy rok swojego życia! Ale ten czas leci...
Przyjęcie urodzinowe wyprawione zostało wczoraj. Jubilatka godnie się prezentowała w nowej kiecce (tu przyznajemy się bez bicia, że różowej) witając gości szerokim ośmiozębnym uśmiechem. Prezenty przyjmowała z ogromnym zainteresowaniem i nawet zjadła kawałek swojego tortu.
Tort urodzinowy jak zwykle powstał w porankowej piekarni. Tym razem zaserwowano tort piętrowy z owocami. Podstawa tortu to biszkopt z delikatną masą serową i ananasem, piętro - dwukolorowy biszkopt przełożony czekoladą z ananasem i brzoskwinią. Całość polana lukrem (przyznajemy się ponownie bez bicia, że lukier "z paczki" dr Oetkera - rewelacja!). Nad tortem "fruwały" ręcznie robione pszczółki z lukru plastycznego ozdobione płatkami migdałów.
Efekt na zdjęciu poniżej.


Z kolei w sobotę Porankowa Panienka obchodziła imieniny. Solenizantka częstowała gości smakołykami według wymyślonego przez siebie menu.
I tak, na stole pojawił się obowiązkowy tort z żabą. Tort miał być zielony, co stanowiło nie lada wyzwanie dla Porankowej Mamy - także ze względu na upał, który nie chciał współpracować ani z galaretką ani z masą budyniową. Wspólnymi siłami porankowi rodzice tort stworzyli. Efekt na zdjęciu poniżej.

Wygląda jak żaba na tratwie za palisadą? No... Choć właściwie w środku bardziej pasowałby Shrek...
W menu były też lody i gumisie oraz truskawki.

W porankowym domu wydano w sobotę wieczorem jeszcze jedno "przyjęcie", takie imieninowo-urodzinowe, na które zaproszono "młodzieżową" część rodziny. Na tym przyjęciu podano hot dogi. Poważnie, to chyba najzabawniejsze danie świata do podania na imprezie. Wymaga inwencji twórczej zarówno w przygotowaniu (zasada jest taka, że każdy szykuje sobie własnego hot doga ze składników na stole) oraz w jedzeniu (bo zazwyczaj przygotowując hot doga mało kto myśli, jak to potem zje).

Wszystkim gościom serdecznie dziękujemy za przybycie i za piękne prezenty - dziewczynki bawią się wszystkim po kolei. Na dodatek bawią się razem! Cóż, w porankowym domu nie ma już malutkich dzieci. Są dwie "letnie" już panny.
Daisypath Christmas tickers