- Mama, a to daleko? - zapytała wówczas któraś Gloria.
- Trochę. I nie do końca na żadnej z naszych tras. Trzeba by specjalnie pojechać.
I zaczęłyśmy śledzić mapę. A na tej mapie zaczęły się nam coraz bardziej objawiać miejsca, które chciałoby się odwiedzić. Morze - bo młode morza już nie pamiętają. Hel - bo przy okazji jest blisko, a przecież "Zuzia tam była i foki widziała". Gdańsk i trójmiasto - bo było o tym na lekcji. O i Rozewie - bo to najdalej na północ wysunięty fragment Polski. I latarnię tam mają. A poza tym... poza tym to Kaszuby.
Nie mam absolutnie żadnego powodu rodzinnego, by czuć się związana z Kaszubami. Do niedawna nawet nie kojarzyłam tego regionu z niczym innym jak językiem kaszubskim, w którym można zdawać maturę. Aż pewnego październikowego dnia znalazłam się na Kaszubach z wycieczką szkolną. Gdzieś w okolicy Szymbarku zachwyciły mnie wzory kaszubskie i opowieści kaszubskie, które znalazłam w księgarni. Zachwyciły mnie widoki, jak z pocztówki. I dwujęzyczne tablice z nazwami miast i ulic. I atmosfera. Brzmi absurdalnie, wiem. Ale Kaszuby mają "to coś", czego dawno nie odczuwałam w żadnym innym zakątku Polski.
Od słowa do słowa powstał więc plan, by "przebiec" przez polskie wybrzeże zaczynając od Gdańska. Plan, jak się okazało, zbyt ambitny, nie do zrealizowania w jedne wakacje. Wstępnie założyliśmy wówczas, że po noclegu w okolicach Gdańska ruszymy dalej do Jastrzębiej Góry, gdzie będzie nocleg kolejny. Potem przez Łebę, Kołobrzeg wzdłuż wybrzeża aż po Świnoujście.
- Nie dacie rady - mówiono nam z różnych stron. A my uparcie twierdziliśmy, że damy.
I w sumie wyszło na nasze, bo zeszłoroczne wakacje były właśnie takim małym galopem przez linię brzegową. Wpierw kilka dni w okolicy Władysławowa, jednodniowa wyprawa wzdłuż linii brzegowej i postój kilkudniowy w Międzywodziu. Na koniec Świnoujście i prosta droga do domu. W czasie tego galopu objawiła nam się mała wioska - Swarzewo, która okazała się naszym rajem na ziemi, gdzie jest cisza i spokój, niby wszędzie blisko, ale wystarczająco daleko od zgiełku nadmorskiego kurortu, gdzie można kupić mleko i jaja od gospodarza, rano usłyszeć pianie koguta, a za oknem podziwiać kozę (którą ochrzciłam imieniem Fela, bo jakoś tak bezimienna zostać nie mogła). Czegóż chcieć więcej, jak się jest człowiekiem z dużego miasta?
W czasie naszej zeszłorocznej wędrówki dotarliśmy na Hel do fokarium, zwiedziliśmy Groty Mechowskie, odwiedziliśmy plażę Ludensona, a w latarni w Rozewiu kupiliśmy wspomniane już paszporty BLIZA, w których udało się wówczas zdobyć cztery pieczęcie/wizy. Do zdobycia brązowej odznaki zabrakło nam jednego stempla. No i nie dotarliśmy do Łeby ani do Trójmiasta...
Nie mieliśmy wyjścia - trzeba było wrócić na Kaszuby, do naszego małego Swarzewa.
Rodzinnie doszliśmy też do jeszcze jednego, dość zaskakującego wniosku: piasek na plaży i morze nie jest takie samo na różnych końcach Polski... Głupie, prawda? Ale to prawda. Pierwsza zauważyła to Gloria Starsza:
- Dlaczego ten piasek nie chce się otrzepać z nogi jak ten na Helu? - rzekła machając odnóżem w Międzywodziu.
- Bo ten jest bardziej kamienny - rzekła Młodsza.
Fakt. Tego się nie da opisać słowami - to trzeba zobaczyć i dotknąć. Ale uwierzcie mi na słowo: im dalej na zachód tym piasek twardszy, bardziej chropowaty, a plaże jakieś takie... No właśnie... Nie że gorsze. Ale inne. Nie moje.
I tak oto tegoroczne wakacje zostały z góry przesądzone. Uzbrojeni w naszego Edka GPS, boską mapę, przewodnik po pobrzeżu Bałtyku i nasz dziennik pokładowy ruszyliśmy w kierunku półwyspu helskiego, gdzie przez dwa tygodnie buszowaliśmy po okolicy. I wiecie co? Za rok też tam ruszamy, bo okazało się, że zobaczyliśmy dopiero wierzchołek góry.
To tyle tytułem wstępu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz