28 czerwca 2011

koniec świata

Ponoć niedawno miał mieć miejsce koniec świata. Cokolwiek to znaczy, bo o ile mi wiadomo, żadne z proroctw nie informuje o tym, co będzie się działo, gdy ów świat faktycznie „się skończy” i w sumie tak nie do końca jest jasne, co termin „koniec świata” określa. Niemniej, w porankowym domu koniec świata już trzykrotnie nastąpił.


Pierwszy koniec świata miał miejsce 21 maja br. o godzinie 18:03. Dokładnie o czasie, gdy niejaki Harold Camping przewidział The Rapture. Oczekując z przymrużeniem oka na wielkie trzęsienie ziemi wybyliśmy rodzinnie na rowerowy spacer do pobliskiego zieleńca (tak, zieleńca). I choć globalne trzęsienie się nie odbyło, świat się skończył dla Glorii Starszej, bo Ślubny uznał, że dziecko dorosło do tego, by mu odkręcić dodatkowe kółka w rowerze i puścić w świat na dwóch. Fakt, Gloria śmiga na rowerze od prawie 2,5 roku. Od roku jest dumną posiadaczką 16’’ bolidu, który powoli robi się na nią za mały. Dwa kółka ją jednak przerosły. Przejechała trzy metry sama, wrzasnęła „tata, trzymaj mnie!”, tata oczywiście odkrzyknął „trzymam! jedź!” no i dziecko padło... A potem z rozpaczą i wyrzutem pisnęło „nie trzymałeś! ja już nigdy nie będę jechać na rowerze!”. No i nastąpił koniec świata...


Drugi koniec świata miał miejsce jakiś tydzień temu. W upalny, burzowy wieczór wyszłam na balkon i lunął na mnie deszcz... alkoholu. Poważnie. Z nieba padało piwo. Lurowate, ale piwo... Szybko się jednak zorientowałam, że to nie prawdziwy koniec świata, bo kapiącemu piwu towarzyszył okrzyk „o żesz k***a!”... Tak się kończy picie piwa z puszki na balkonie. Wspominałam już, że nad nami mieszkają studenci? Oj, jest co opowiadać - studenci nam się trafili totalnie oryginalni. Tacy, którzy na gitarze elektrycznej z dobrym piecykiem wygrywaj wieczorami na balkonie „Hotel California” lub śpiewają do rana „Białego Misia” i „Pod papugami”... Ale to już inna historia.


Trzeci koniec świata rozpoczął się w niedzielę... O 4:45 rano Ślubny wybył ze starszym bratem na ryby. Różne są zboczenia - Ślubnemu w udziale przypadło dobrowolne wstawanie skoro świt tylko po to, by przez 12 kolejnych godzin moczyć kij siedząc w łódce na środku jeziorka... Ma prawo raz do roku, jak sam twierdzi... No, ale miało być o końcu świata. Ślubny zatem wybył na cały dzień, a Gloria Starsza o 6:40 wrzasnęła: „mama! wyglądam jak biedronka!”. Fakt, wyglądała jak biedronka na brzuchu, plecach, nogach i stopach. Nieco mniej na rękach i dłoniach. Jakbym ją szczotką ryżową pobiła... Do tego ból gardła, gorączka 37,8 cały dzień, powiększone węzły chłonne na karku... Mówi to coś komuś? Taaaakkkk... Byliśmy przekonani, że różyczka do porankowego domu zawitała! Prawdopodobnie w podwójnym wydaniu, bo Gloria Młodsza znalazł kropki na brzuchu po kolacji... Koniec świata, biorąc po uwagę, że Ślubny właśnie rozpoczął urlop... Ale to nie wszystko...
W nocy „coś” dopadło mnie - termometr radosnym piskiem elektroniki oznajmił o północy 39,0, gardło paliło, skóra bolała jakbym się położyła na poduszce igieł.
Od rana zarezerwowałam izolatkę w przychodni. I dobrze, bo pani doktor uśmiech szybko z ust zszedł, gdy obejrzała Glorię Starszą. Potem w skupieniu obejrzała Młodszą, a na koniec zerknęła na mnie i rzekła: to co, penicylina dla mamusi też?
Koniec świata, proszę państwa, koniec świata. Porankowy dom został objęty kwarantanną, bo dopadła nas SZKARLATYNA!

Ale oficjalnie koniec świata ma być 21 października tego roku, prawda? A następny 23 grudnia 2012 czy jakoś tak. Ech, mnie już nic nie powali... Jestem fighter i surviver!!! Choć chwilowo nie mam siły okiem mrugnąć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Daisypath Christmas tickers