14 czerwca 2009

był sobie plan...

Plan był taki: Porankowy Tata po powrocie z pracy i po zjedzeniu obiadu pakuje dzieci do wózka i na rower i wychodzi w odwiedziny do swoich rodziców, a Porankowa Mama przez popołudnie, wieczór i być może część nocy siedzi przyklejona do fotela przy komputerze i pod presją czasu kończy nanosić poprawki na rozdział teoretyczny, żeby jutro (tzn. w poniedziałek) od rana wręczyć go promotorowi.
Taki był plan. Ale rzeczywistość lubi płatać figle...
Pomińmy splot wydarzeń opóźniających wyjście na spacer. Porankowy Tata z córkami w końcu wyszedł, w końcu znalazł cel spaceru i przez ponad dwie godziny go nie było. Pomińmy codzienną przerwę w przyklejeniu do fotela spowodowaną koniecznością biegania za małymi golasami uciekającymi po kąpieli przed ubraniem w piżamę. Pomińmy usypianie, gdy Porankowemu Tacie Porankowa Panieneczka zwisa bezwładnie na rękach, bo nie można jej odłożyć do łóżeczka ze względu na wyjącą obok Porankową Panienkę (dziecko ostatnio przez godzinę potrafi jak mantrę powtarzać: mammmmaaaaa.... tatttaaaaa.... wchodząc na coraz to wyższe tony, póki ktoś nie przyjdzie, a wtedy zaczyna gadać - taka mała zemsta bogów za to, że Porankowej Mamie gęba się rzadko zamyka).
Dlaczego pomińmy powyższe? Bo mimo powyższego Porankowa Mama potrafi w locie i z doskoku pisać to swoje opus-wcale-nie-magnum - ot, taka rutyna, do której się człek przystosował... Czego zatem dziś nie pomijamy?
Nie pomijamy dziś nagłego przejścia histerycznego płaczu Porankowej Panienki w histeryczny wrzask, który wcale nie był spowodowany histerią. Oto bowiem o godzinie 21 z groszami dziecko nagle wyskoczyło jak oparzone ze swojego pokoju i usiłując złapać równomierny oddech zaczęło na korytarzu piszczeć: "papier w nosie, papier w nosie!".
Tak, papier w nosie, koszmar rodzica małego dziecka. Porankowa Panienka szukając sposobu na opóźnienie pójścia spać postanowiła namolnie wycierać nos. A że dziecko jest samodzielne, postanowiła skorzystać z papieru toaletowego, a nie z chusteczek, do których nie mogła sięgnąć. No i ten papier w nos sobie wetknęła. A potem prawdopodobnie wzięła głęboki oddech... W końcu ma tylko 2 lata i 4 miesiące... No i kawałek papieru w nosie utkwił...
Porankowa Mama z adrenaliną powyżej uszu, lecz z zachowaniem zimnej krwi (niespodziewanie człowiek odkrywa swoją naturę w sytuacjach podbramkowych!), przyjrzała się w przelocie dziurce w małym nosie i udała się na poszukiwania pęsety nakazując dziecku uspokojenie się, nieoddychanie i stanie pod lampą. Poszukując usiłowała sobie przypomnieć wszystkie seriale medyczne, gdzie trzeba było dziecku coś z nosa wyjmować... (Kurcze, zawsze mówiłam, że seriale to nie jest głupia rzecz!). No ale niestety... W nosie papieru nie było widać. Widać było natomiast krwistą wydzielinę... Na nic się zdało dmuchanie w chusteczkę do nosa... A oczy Porankowej Panienki robiły się coraz większe i przerażone... Ich właścicielka zaś powtarzała: "Papier! Jest w nosie!" wylewając przy tym hektolitry łez.
Porankowi rodzice oczami wyobraźni widzieli już nocną wizytę na ostrym dyżurze...
Na szczęście dziecko nagle kichnęło wyrzucając z nosa spory zwitek zakrwawionego papieru... Porankowa Mama nie mogła się powstrzymać i zapytałą:
- Dziecko, na Boga, jak tyś to tam wcisnęła?
- Bo wiesz... Nie wiem... - odpowiedziała z ulgą roztrzęsiona dwulatka i dodała - dostanę lekarstwo?
Dostała. Diphergan na uspokojenie. Po kwadransie główkowania niby wyżej wykształconych rodziców, jaką dawkę dać dziecku. CZY KTOŚ WIE, JAK SIĘ PRZELICZA TE CHOLERNE DAWKI????? Najśmieszniejsze, że Porankowy Tata na co dzień przelicza dawki leków w pracy. A dziś czarna dziura... No ale własne dziecko to nie to samo co pies nieznajomego...

Summa summarum, dziecko po kwadransie lek dostało, teraz śpi - dzięki Bogu - z drożnym nosem. A porankowi rodzice usiłują zbić adrenalinę domowym winem... (Kto nie był rodzicem małego dziecka niech nie osądza! Adrenaliny powyżej uszu w takiej sytuacji...)

I w ten oto sposób plan diabli wzięli!!!

ps. niniejszym Porankowa Mama usprawiedliwia się z faktu niedokończenia nanoszenia poprawek na swoją pracę doktorską. A co za tym idzie, poprawionego rozdziału jutro nie odda. Siła wyższa. W końcu nie jest matką ośmiorga dzieci i nie ma doświadczenia w sytuacjach podbramkowych. Świat się nie zawali bardziej niż obecnie. Zresztą, kto wie, czy w ogóle jej siedzenie przed komputerem i nanoszenie poprawek ma sens... Bo jeśli każą płacić 10 tysięcy za obronę po terminie to doktorat diabli wzięli... A takie plotki chodzą...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Daisypath Christmas tickers